poniedziałek, 18 kwietnia 2016

Rozdział 10- …usłyszałem to IMIĘ… JEJ IMIĘ…


" Tym razem postrzeliłeś mnie w serce.
Mam nadzieję, że wiesz, nadzieję, że wiesz.
Odpuść. "
Christina Perri - Shot me in the heart


Oprzytomniałam... Ocknęłam się na tyle by moje zmysły zaczęły pracować, natomiast reszta mojego ciała nie była jeszcze na to gotowa. Czułam przykrą woń potu. Pulsujący ból wwiercał się w moją czaszkę, a na dodatek głowa obijała się co chwila o coś obcego.  Po jakimś czasie dopiero zorientowałam się, że obija się o czyjąś klatkę piersiową w rytm kroków.
Słyszałam przyśpieszone bicie serca oraz nierówny, urywany oddech tej osoby. Ręce należące do mnie bezwładnie wisiały w powietrzu. Nogi pewnie też, lecz nie miałam takiej pewności. Blade, czerwonawe światło próbowało przebić się przez moje powieki. Nie wiedziałam co się dzieje. Nie miałam pojęcia kto mnie niesie. W pamięci miałam tylko moment kiedy to Adam... wyładowywał swoją frustrację i złość na mojej osobie.
Właśnie w tej chwili zdałam sobie sprawę że boli mnie dosłownie wszystko. Czułam zapach zaschniętej krwi. Spierzchnięte usta szczypały moje nerwy. Gardło piekło niemiłosiernie we wszystkich możliwych miejscach. Nie miałam siły kompletnie na nic. Ledwo przełykałam ślinę, na dodatek ten ból całego ciała był nie do zniesienia. Nagle zdałam sobie też sprawę, że cholernie chce mi się pić.
Boże wyobraziłam sobie, jak musiałam wyglądać w tym momencie…
Otrząsnęłam się z wyliczania co mnie boli i przywołałam swój mózg do pierwotnej roli. Starałam się dowiedzieć kto mnie niesie, lecz nic nie było mi znajome. Zapach perfum nie pasował mi ani do Andreasa, ani do Adama. Przypominały trochę wodę kolońska mojego taty, ale to było niemożliwe by był to on.
Sposób w jaki trzymała mnie ta osoba tez był jakiś obcy. Przyzwyczaiłam się iż to Andreas zawsze mnie nosił na rękach, ale tym razem to nie był on. Skoro nie Andi to kto? Adam... Nie na pewno nie. Nic kompletnie mi tu do niego nie pasowało. A zresztą pierw mnie pobił a teraz by mu się wzięło na czułości? Nie nigdy w życiu!
Chciałam coś powiedzieć, lecz moje usta nawet nie drgnęły. Byłam wykończona. Chwila moich rozterek myślowych wyssała ze mnie wszystko. Całą energię jaką nagromadziłam. Także i kroki w rytm których kołysałam się na czyichś ramionach sprawiły iż kolejny raz odpłynęłam.


(Severin)


Jak każdego poranka poszedłem pobiegać do parku. Słońce migotało przepuszczając swe promienie przez baldachim liści drzew rosnących po obrzeżach ścieżki. Zapowiadał się słoneczny i ciepły dzień.
Założyłem słuchawki na uszy, włączyłem muzykę. Pierwszy krok, drugi i następny. Mój oddech zaczął przyspieszać. Czułem jak wszystkie mięśnie mojego ciała pracują. Starałem się skupić na każdym kolejnym ruchu, ale bezskutecznie. Kolejny raz przed oczami stanął mi obraz dziewczyny… Brunetki siedzącej na wózku inwalidzkim. Nie mogłem wyprzeć jej ze swojej pamięci. To było coś, z czym do tej pory nie miałem styczności. To było coś nowego.
Kiedy przypominałem sobie te oczy pełne wdzięczności miałem ochotę płakać. Nie wiem czemu… Chyba po prostu było mi żal, że tak piękna dziewczyna, tak urocza… że tak brutalnie los ją potraktował. Moim zdaniem to było niedorzeczne. Są przestępcy, mordercy i tak dalej i są sprawni, a taka bezbronna, młoda i piękna dziewczyna musi stawiać czoła światu z perspektywy wózka. Ten świat jest totalnie niesprawiedliwy!
Niestety nie miałem na to żadnego wpływu. Cieszyłem się tylko, że mogłem właśnie tamtego dnia pojawić się w parku, o tej porze, dokładnie o tej godzinie, tam gdzie właśnie ona potrzebowała pomocy i jej ja zaoferować.
Nim się obejrzałem znajdowałem się właśnie w tym miejscu. Nieświadomie moje nogi właśnie tu mnie poniosły. Szczerze mówiąc nie byłem tym zaskoczony. Jak tylko ostatnimi czasy miałem okazję pojawić się w parku to właśnie było jednym z głównych punktów docelowych, albo chociażby przystankowych.
Jak zwykle obudziła się we mnie nadzieja, lecz jej nie było. Kolejny dzień…

(...)

- Cześć Sinus! - powitałem mojego łaciatego kocura, który jak na zawołanie zaczął się łasić.
- Co, pewno jesteś głodny? – jak na potwierdzenie zwierzę wydało głośny i przeciągły pomruk.
- Mam coś dla Ciebie - z uśmiechem nałożyłem mu do miski jeden z jego ulubionych pasztecików cielęcych i pobiegłem na górę się szykować.
Czekał mnie dość pracowity dzień. Ach te moje treningi… Wykańczały mnie. Czasem zastanawiałem się czemu wybrałem życie skoczka narciarskiego. Przecież to było niedorzeczne. No dobrze, może i miałem wypasione mieszkanko, pełno fanek i niezły sześciopak, ale ile traciłem tymi moimi ciągłymi wyjazdami… Nawet pokłóciłem się z rodzicami, którzy nie potrafili się pogodzić z tym iż ich synek po raz setny wyjeżdża za granicę. Przecież liczyli się z tym od samego początku kiedy ich marzenia o synu sportowcu stały się rzeczywistością. No, ale starość nie radość.
Ubrałem moje ulubione dresowe spodnie, dość kontrowersyjną jak dla mnie różowa koszulkę, ale co tam i jednocześnie spoglądając na zegarek narzuciłem na siebie kadrową kurtkę. No pięknie zostało mi piętnaście minut i pół Monachium do przejechania. Wziąłem plecak z łóżka, załadowałem do niego zmienne buty, kask, wkładki i dużą butelkę wody a także wcześniej uszykowany dezodorant i kombinezon.
Spojrzałem w lustro. Wyglądałem dzisiaj gorzej niż zwykle. Moja i tak blada skóra była jeszcze bledsza niż normalnie. Cienie pod oczami dość mocno kontrastowały z błękitem moich tęczówek.
- No cóż już nic nie zrobię- poinformowałem swoje odbicie.
Przeczesałem palcami blond czuprynę wieńcząca moją głowę i biegiem ruszyłem w stronę drzwi. Oczywiście znalazłem przed nimi rozleniwionego Sinusa, który jak zawsze stwierdził, że to idealne miejsce na odpoczynek po śniadaniu. Nie przejmując się kotem otworzyłem drzwi. W odpowiedzi usłyszałem pełne wyrzutu miauczenie.
- Przeproszę go jak wrócę - pomyślałem i pędem puściłem się do garażu.


- Jedź baranie! -krzyknąłem zniecierpliwiony jednocześnie bacznie obserwując wskazówkę na moim markowym zegarku.
Zostało mi siedem marnych minut, a ja nadal przebijałem się przez centrum Monachium jadąc jak na złość za autem ośrodka nauki jazdy.
- Brrr... Ile można! - powoli puszczały mi nerwy.
Wrzuciłem jedynkę i sprawnie ominąłem samochód za sprawą dopiero co powstałej luki na pasie obok. Skupiłem się na drodze by jak najszybciej dotrzeć do celu. Niestety nawet to mi nie wyszło, przeszkodą okazał się tym razem dzwonek telefonu. Wybrałem opcje rozmowy na pulpicie nawet nie spoglądając kto dzwoni i po niespełna sekundzie usłyszałem poddenerwowany głos Richarda.
- Severin, gdzie ty jesteś?! Za cztery minuty dwunasta, a ciebie jeszcze nie ma! -
- Jadę... Już jadę. Spokojnie za minutę będę - odpowiedziałem jednocześnie zaskakując sam siebie.
- Ja mam taką nadzieję, bo sorry ale nie będę kolejny raz nadstawiał za ciebie tyłka. Zrozumiano?!- usłyszałem wyraźną groźbę w głosie kumpla.
- Dobra, dobra Richi. Już zjeżdżam z obwodnicy - nawet nie zauważyłem, że połączenie zostało zakończone.
Richi ma rację. Już tyle razy mnie ratował, że każdy by miał dość na jego miejscu. No ale co ja poradzę, że nigdy nie należałem do osób które pojawiają się na czas. Mimo iż zawsze starałem się wychodzić z domu z kilkunastoma minutami zapasu, stawiałem się na miejscu z kilkunastoma minutami nie zapasu lecz spóźnienia. Przyczyny były różne, ale zwykle śmiałem się, że to Bóg specjalnie krzyżuje i tak pokrzyżowane krzyżówki.
Kamienie głośno zachrzęściły pod kołami kiedy to wjeżdżając na parking wcisnąłem gwałtownie hamulec. Spojrzałem na zegarek.
11:59:16
Miałem jeszcze 44 sekundy, w zasadzie to już 43 i co chwilę mniej. Wyskoczyłem z auta jak poparzony i zarzucając plecak na ramię oraz łapiąc praktycznie w locie wieszak z kombinezonem biegiem puściłem się wzdłuż ogrodzenia na miejsce zbiórki.
- Ooo... Pojawił się i nasz władca czasu - Werner Schuster zmierzył mnie wzrokiem.
- Idealnie dwunasta. Severinie, czy coś się stało? Jak nigdy pojawiłeś się punktualnie... No praktycznie rzec biorąc. W sumie to masz szczęście, bo właśnie miałem zacząć liczyć twoje karne okrążenia -
- Nic takiego się nie stało trenerze. Chyba mam dobry dzień i tyle... - odpowiedziałem przecząc samemu sobie i jednocześnie łapiąc ogromny haust powietrza.
- Właśnie widzę - odrzekł trener kręcąc głową z politowaniem.

Na całe szczęście trening nie był taki zły. Chyba była to zasługa tego, że nie musiałem na koniec biegać karnych okrążeń. Doszlifowałem kilka szczegółów odnośnie wyjścia z progu i po dzisiejszych skokach mogę stwierdzić, że jestem gotowy na początek sezonu. Czuję gdzieś w głębi siebie, że to jest ten moment, ten rok i ten sezon. Coś czuję, że tym razem mi się uda, ale nie chwalmy dnia przed zachodem słońca, a w tym wypadku nie chwalmy sezonu. Zaśmiałem się sam do siebie. Czasami jestem naprawdę dziwny i najgorsze jest to, że zdając sobie z tego sprawę, nic z tym nie robię.
Niespodziewanie zza rogu wyleciał Richard, aż podskoczyłem - wystraszył mnie.
- No Sevciu, co taki zamyślony i do tego samotny jesteś?- zażartował sobie.
- A nic ... - jakoś nie miałem ochoty mu tego wszystkiego opowiadać.
- No weź! Kumplowi nie zdradzisz?! Ja sobie to zapamiętam – udał, że się złości, ale nie wyszło mu to,  z resztą jak zawsze.
- Myślałem nad swoimi dzisiejszymi skokami -
- Taaa... A ja, że tańczę jak prima balerina - wybuchnął śmiechem.
- Dobra nie ważne. Twoja sprawa. A właściwie przyleciałem spytać się czy wybierzesz się z nami - tu przerwał.
- To znaczy...? - spytałem zaciekawiony.
- No chłopaki organizują wypad na piwo no i kazali mi się spytać czy idziesz z nami. Rozerwiesz się trochę - poklepał mnie pocieszająco po ramieniu.
- W sumie czemu nie. Ok, tylko muszę  jeszcze skoczyć do domu -
- Spoko. Poczekamy. Jak coś spotykamy się u Marinusa - i już go nie było. Zniknął tak szybko jak się pojawił.
Ten to jest niemożliwy, ale ma rację. Może oderwę się trochę od tego ciągłego natłoku myśli.
Wrzuciłem plecak do samochodu i ruszyłem w kierunku domu. Tam jak zwykle przywitał mnie Sinus. Widać po nim, że jeszcze się fochał za tę sytuację z drzwiami, ale wystarczył kawałek dobrej kiełbasy i znów było jak dawniej. Dolałem mu wody do miski i poszedłem się przebrać.
- W co ja mogę się ubrać? - powiedziałem do swojego odbicia w lustrze.
Jak zawsze miałem problem z ciuchami. Niby nic takiego, ale szafa była pełna ubrań, a ja sterczałem przed nią i wydawało mi się, że na półce leżą tylko moje kadrowe ciuchy.
Dobra wziąłem się w garść i szybkim ruchem wyciągnąłem jakieś wytarte dżinsy. Przyjrzałem się im, powąchałem, mogą być. Teraz kolej na koszulkę. Zacząłem szperać między wieszakami. Stanęło na tym iż mój tors zakryła niebieska koszula w kratę. Spryskałem się perfumami i założyłem zegarek, oczywiście ten z przypisana misją ”na spotkania towarzyskie". Spojrzałem w lustro...
- Jednak coś sensownego mogę znaleźć w tej narnijnej szafie - poinformowałem z nieskrytą satysfakcją moje odbicie.
Zgarnąłem kluczyki , portfel i dokumenty z komody, ubrałem kurtkę i tyle mnie widzieli. W tym wypadku tyczyło się to kocura.
Marinus nie mieszkał daleko, zaledwie kilka ulic i rondo dalej. Toteż nie minęło dziesięć minut, a mój długi i chudy palec spoczął na dzwonku przy furtce informując lokatora o moim przybyciu. Usłyszałem brzęknięcie i furtka ustąpiła. W drzwiach powitał mnie uśmiechnięty od ucha do ucha i troszeczkę już pijany Marinus.
- Ej ludzie, Sevi się pojawił! – krzyk chłopaka rozległ się po całym domu kiedy tylko przekroczyłem próg.
Jak na zawołanie oblecieli mnie ze wszystkich stron koledzy z drużyny. Praktycznie byli wszyscy. Był Stephan, jeden Andreas i drugi, Markus, Karl, Richard no i dziewczyny Katharina i Carina. Po chwili w ręce miałem już puszkę piwa, w drugiej skręta. Byłem nastawiony, że rozerwę się i w ogóle, ale kiedy spojrzałem na zawartość moich dłoni poczułem niechęć i mdłości. Nie wiedziałem dlaczego, ale tak właśnie się stało. Odłożyłem alkohol na wyspę w kuchni, a zamiast tego nalałem sobie do szklanki coli i udawałem, że robię drinka. Nie chciałem by gospodarz poczuł się w jakimś stopniu urażony. Skręta wsadziłem do kieszeni i poszedłem do pokoju obok. Na środku stał wielki stół bilardowy przy którym rozgrzewali się do pojedynku Markus i Richard.
- Severin, kaman! Może się przyłączysz? – zaprosił się mnie gestem ręki do stołu Richi.
- No ok – odparłem.
Pić nie miałem zamiaru to chociażby troszeczkę pogram. Może to mnie w jakimś tam stopniu rozluźni.
Grało się całkiem dobrze, z resztą jak zawsze z chłopakami. Ci to byli niesamowici, szczególnie kiedy procenty rozgaszczały się w ich krwi. Oj wtedy to była dopiero zabawa... Uśmiałem się jak nigdy, ale przynajmniej poczułem się tam wewnątrz jakoś lepiej.
- Dobra Karl… Nie wiem jak ty, ale ja mam dość – odłożyłem kij na stół i nie słuchając protestów ze strony młodszego kolegi z kadry, udałem się w stronę sofy.
Zająłem miejsce koło Wellingera i zacząłem tępo wpatrywać się w telewizor wiszący przede mną na ścianie. Nawet nie zwróciłem uwagi, że ten rozmawia przez telefon.
- Proszę cię jeszcze raz powiedz mi co jest zgrane – mówił powoli i wyraźnie Andreas. Ewidentnie było widać, że powstrzymuje się jak tylko może.
- Marie! Czy ty mnie słyszysz?! Uspokój się! Co się stało?! –
- Jak to nie wróciła? … Ahha … Yhmmm … - z coraz większym zaciekawieniem zacząłem przysłuchiwać się tej nabierającej tempa konwersacji.
- Może z kimś się spotkała, albo umówiła. Nie przesadzajmy. Przecież jest dorosła… No może go wyłączyła… - znów przerzucił się na spokojny ton.
-Słuchaj, jest dopiero 22. Jeśli nie wróci do północy, zaczniemy jej szukać, ok? Ja wiem, że się martwisz, ale może nic złego się nie stało. Nie bądźmy pesymistami – na koniec uśmiechnął się pocieszająco.
Hmmm… ciekawe o co chodziło. Mam nadzieję, że o kogokolwiek chodziło to nic się tej osobie nie stało, bo inaczej byłoby licho. Odsuwając wszystkie myśli na bok zacząłem kolejny raz tępo wpatrywać się w telewizor, na którym co chwila pojawiały się praktycznie rzec biorąc półnagie kobiety. I to niby miały być teledyski z muzyką. Coraz mocniej zaczynałem w to wątpić.

(…)

Wracałem właśnie z kuchni ze szklanką lemoniady kiedy usłyszałem to IMIĘ… JEJ IMIĘ… z ust Andreasa.  Nie było innej możliwości, w każdym razie nie dla mnie. To musiała być ONA! Jednym susem pokonałem odległość dzielącą mnie od kanapy i przestawiłem się na tryb uważnego słuchania.
Wywnioskowałem, że kadrowy kolega znów rozmawiał z ową Marie, i po dłuższym zastanowieniu chodziło o tę samą dziewczynę. O JÄNĘ!
Spojrzałem na chłopaka w chwili kiedy odłożył telefon. Miał łzy w oczach, cały się trząsł i z jego miny widać było, że kompletnie nie wie co ma robić.
- Słyszałem trochę Twoją rozmowę, wybacz. Gadaj czym prędzej o co chodzi! – jako dobry kumpel postanowiłem pomóc. Co prawda jeśli to była ONA miałem w tym swój cel.
- Mo…Moja przyjaciółka… Nie… nie ma jej od ponad … 6 godzin – wychlipał jąkając się.
- O… ona nigdy tego nie robiła. Ona jest inna… Musiało się coś stać… Boję się! – spojrzał mi w oczy. Zobaczyłem w nich prawdziwe przerażenie. Naprawdę się o nią bał. W sumie ja też…
- Zbieraj się! – krzyknąłem
- Jedziemy jej szukać! –
- Ale ty przecież piłeś – powiedział zrozpaczony
- Udawałem – klepnąłem go w ramię i zgarnąłem kurtkę z wieszaka wyjmując w tym samym czasie kluczyki z kieszeni.
Nie minęło dziesięć minut a znaleźliśmy się w parku. Podczas jazdy upewniłem się niemalże w stu procentach, że to chodzi o Jänę, tę Jänę… Moją Jänę!
- Rozdzielmy się – rozkazałem.
- Ja w prawo, ty w lewo… Spoko wszystko będzie dobrze, zobaczysz. Jak coś dzwoń.-
Kiwnął głową na potwierdzenie i ruszyliśmy na poszukiwania.
Szedłem wzdłuż alejki kierując się w stronę jeziora. Co jakiś czas wołałem ją po imieniu, ale nie było żadnej odpowiedzi. Minąłem kilka osób zadając im pytanie czy nie widzieli niepełnosprawnej brunetki, lecz niczego się nie dowiedziałem.
Co jakiś czas dzwonił telefon od przerażonego Andreasa. Ale musiałem mu odpowiadać, że jej nie znalazłem…
Wybiła pierwsza w nocy. Minęła godzina naszych poszukiwań.
Byłem już nad jeziorem. Przystanąłem i zacząłem się rozglądać… Już miałem iść kiedy kątem oka zauważyłem błysk światła w krzakach. Pobiegłem w tamtą stronę.
To był jej wózek…
Cały połamany, powykręcany i tak dalej. Po prostu w makabrycznym stanie. Zasłoniłem usta dłońmi…
Jeśli ten wózek tak wygląda… jeśli on tak… to co z nią… Teraz i ja przeraziłem się nie na żarty. Kto byłby w stanie zrobić coś takiego?! Jeszcze nie znałem odpowiedzi na to pytanie, ale wkrótce miałem ją poznać.
Moje rozmyślania przerwał cichy jęk. Najszybciej jak się dało skupiłem wszystkie swoje zmysły na tym dźwięku i starałem się zlokalizować skąd dochodzi.
Szedłem… Każdy kolejny krok przeradzał się w bieg. Biegłem… W stronę wielkiego, rozłożystego drzewa osłoniętego  krzewem dzikiej róży.
W niewielkiej jamce między korzeniami… Leżała… Cała we krwi, siniakach i w podartych ubraniach… Skatowana… Nieprzytomna… Bezbronna…
- Jäna… - łzy popłynęły mi po policzkach.
Wyciągnąłem telefon trzęsącą się dłonią. Wybrałem numer Andreasa.
- Znalazłem ją… -


***

Cześć wszystkim!
Boże, ale was znów przetrzymałam... Masakra :P
No, ale cóż, rozdział miał się pojawić po Świętach a tu zjawiam się dopiero teraz xd No ale nie na co dzień kończy się osiemnaście lat więc pewno mnie zrozumiecie, że przygotowania były ostre.

Oddaję wam pod ocenę ten oto rozdział. 
Przyznam się z góry, że jest trochę dziwny... No przede wszystkim pisany głównie z perspektywy Severina. 
Jestem ciekawa, bardzo ciekawa czy przypadnie wam do gustu.
Przepraszam z góry za wszystkie literówki i inne błędy. Po prostu moje niedopatrzenie xd

Czekam na wasze komentarze i zapomniałabym...
DZIĘKUJĘ ZA NIESAMOWITĄ ILOŚĆ KOMENTARZY I WYŚWIETLEŃ PRZY DZIEWIĄTCE!!!
JESTEM W SZOKU!!!
NAWET NIE WIECIE JAK SIĘ CIESZĘ!
DZIĘKUJĘ WAM PIĘKNIE JESZCZE RAZ :*

* KOMENTUJESZ=MOTYWUJESZ=DZIAŁAM=*

PS. Przepraszam za moją nieobecność u was, ale spokojnie biorę się za nadrabianie sporych zaległości :P